Potwór z powieści Marry Shelley nie ma imienia. Jednak w kolejnych interpretacjach tekstu dostaje on imię swojego stwórcy – nieprzypadkowo. W Wiktorze Frankensteinie i jego Dziele łatwo zobaczyć dwie twarze tej samej osoby, której tożsamość rozpada się. To co dla młodego, ambitnego naukowca jest drugorzędne – miłość, przyjemność, szacunek drugiego człowieka i codzienność życia – pozostaje jego ukrytym pragnieniem. Uosabia je natomiast istota, którą tworzy. Ten rozdźwięk pogłębiają oczekiwania otoczenia, z którymi oboje się zderzają. Z czasem nie wiadomo już, co w ich działaniach wynika z własnych decyzji, a co z presji otoczenia. Wydaje się, że Shelley – córka feministycznej intelektualistki i niezwykle twórcza nastolatka – zawarła w swojej legendarnej powieści wiele dylematów, które aktualne są także współcześnie.
Doświadczenie rozbicia pomiędzy walką o oczekiwany indywidualny sukces, a prywatne bezpieczeństwo i szczęście towarzyszy także współczesnym nastolatkom. Wielkie oczekiwania sprawiają, że oddalamy się od bliskich i krzywdzimy ich, a jednocześnie wprowadzają nas w pułapkę: nigdy nie staniemy się najlepsi, najważniejsi i najzdolniejsi, gdyż zawsze będzie ktoś, kto osiągnął w tym zakresie więcej. Prowadzi to, w najlepszym przypadku do poczucia goryczy i braku satysfakcji, a w najgorszym do głębokiej frustracji lub nawet depresji. Choć doświadczenie to wydaje się związane z wiekiem dojrzałym, to zaczyna się już w szkole, gdy młodzi wpadają w wyścig szczurów i poszukiwanie mitycznej autentyczności, unikalności i talentu.
Spektakl „Frankenstein” to próba osadzenia tej problematyki w popularnym i bogatym wyobrażeniowo kontekście „żywych trupów”. Spektaklowy Frankenstein to postać, która rozpada się, a to wyniszcza jego człowieczeństwo. W konsekwencji kolejnych spotkań rozdwojonej postaci stopniowo niszczone są jego relacje z bliskimi. Ostatecznie zostaje sam ze swoim potworem oczekiwań i wyobrażeń aktualizowanych symbolicznie w ruchu i muzyce.